W ostatnim czasie w swojej ludzkiej słabości zacząłem bardzo wyczekiwać jakiegoś Bożego znaku. Nie tak dawno, bo w grudniu, skończyłem 30 lat i nie udało mi się uniknąć pokusy, by nie spodziewać się … czegoś. Właściwie nie wiem czego. Takie różne myśli i wątpliwości chodziły mi po głowie, że pracuję sobie, mieszkam sobie i robię sobie remont i mam rodzinę i wspólnotę mam i wielu dobrych ludzi wokół siebie, ale właściwie nic się nie dzieje. Pan Jezus zaczął przecież swoją działalność mając trzydzieści lat, a Dawid osiągnąwszy ten sam wiek został królem. Moje myśli o powołaniu były dodatkowo pobudzane Słowem Bożym o Samuelu którego, woła Pan, które to czytanie jest jednym z moich ulubionych i powtórzyło się aż trzy razy około mojego opisywanego tu nawrócenia, bo w środę 11 stycznia, piątek 13 stycznia i 15 stycznia w niedzielę.
To właśnie w tamten piątek rano, gdy się schylałem doznałem dobrze mi już znanej odnawiającej się kontuzji. Zawsze trwa to kilka dni zanim ból minie i muszę wtedy chodzić z pochyloną głową, bo inaczej się nie da. Tego dnia znów powtórzyło się czytanie o Samuelu, co sprawiło, że bardzo zacząłem jakby pragnąć. I wieczorem nagle przyszła myśl pełna takiej prostej radości, która w przeciwieństwie do myślenia życzeniowego jest wystarczająco skromna, a jednak zupełnie odkrywcza i rozświetlająca mrok. W szczególnych przypadkach, bo na przykład po rekolekcjach, czy liturgii świątecznej kapłan na znak szczególnej łaski prosi wiernych o pochylenie głowy na błogosławieństwo. Po prostu wiedziałem, miałem pewność, że chodzi o ten znak względem mnie i całego mojego życia – Bóg mi błogosławi.
Dodatkowym zaskoczeniem było dla mnie to, że Bóg przyszedł z łaską w piątek 13-go dnia miesiąca jakby w opozycji do przesądu, czyli – można powiedzieć – jako zaprzeczenie fałszu, że nie ma Go w życiu człowieka. To było w święcie imienia, które jest moim bardzo starym przezwiskiem ze szkoły podstawowej, nadanym mi z wielkiej sympatii – Bogumiły.
Jarek Witkowski