Od kiedy cokolwiek pamiętam, miałam do czynienia z Kościołem. W każdą niedzielę Msza, w gimnazjum nawet oaza. No właśnie, „miałam do czynienia”, ale nie byłam w nim realnie, zawsze trzymałam się na bezpieczny dystans, który nie zmuszał do większego zaangażowania. Pan Bóg był, ale raczej jako straszak, niedostępny poddanym władca, któremu codziennie z daleka recytowałam wierszyki, a co tydzień szłam oddać Mu pokłon, żeby uciszyć sumienie. Raz na parę miesięcy wypadało iść do spowiedzi, nie dlatego, żebym odczuwała większą potrzebę, po prostu czasem trzeba było – tak jak na jakiś raz trzeba posprzątać pokój, ale robi się to z przymusu, żeby mama nie krzyczała. No i oczywiście, tak jak z przedświątecznym sprzątaniem, trzeba iść do konfesjonału przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem.
No więc poszłam. Był akurat Wielki Post. Wyszłam z mieszkania, żeby zdążyć na wieczorne rekolekcje. Było już ciemno i całkiem chłodno. Zaczął wiać bardzo mocny wiatr. I nagle poczułam niesamowitą chęć zmiany swojego życia. Tak po prostu. Nagle poczułam niesamowite zmęczenie tym, jaka byłam do tej pory, całym złem, którego regularnie się dopuszczałam. Zaczęłam śpiewać psalm 51. W moim sercu zrodził się taki żal za grzechy, jakiego do tej pory nigdy nie odczuwałam. Prosiłam Jezusa, żeby wybaczył mi moje dotychczasowe życie, żeby mnie podniósł, żeby jakoś posklejał to, co połamałam. Wiedziałam, że muszę iść do spowiedzi, ale chyba po raz pierwszy czekałam na nią tak niecierpliwie.
Okazało się, że rekolekcje prowadzi młody ojciec paulin. Chciałam już się ustawić w kolejce do konfesjonału, ale jego kazanie poruszyło mnie tak bardzo, że musiałam go wysłuchać do końca. Nie pamiętam dokładnie, co w nim było, ale to spłynęło na mnie w sposób pozawerbalny. Wreszcie, po nauce, podeszłam do konfesjonału. Kiedy wyznawałam grzechy, poczułam się dziwnie. Nie wiedziałam na początku, o co chodzi, ale czułam, że spływa na mnie niesamowita Miłość. Kiedy odchodziłam z rozgrzeszeniem, miałam łzy w oczach. Kiedy uklękłam, płacz ze mnie eksplodował. Na chwilę upadłam, ale ludzie stojący obok szybko mnie podnieśli. Nie mogłam doczekać się Komunii. Czułam, że Jezus naprawdę do mnie przyszedł, pochylił się nade mną i zechciał zamieszkać w moim sercu.
Po Mszy poszłam do ojca rekolekcjonisty, ale niewiele mu powiedziałam, bo ciągle płakałam (co on nazwał „katharsis, czyli katarem przez oczy”). Usłyszałam od niego słowa, które były dla mnie niesamowicie ważne, ale przede wszystkim naszą rozmowę znowu wypełniła ta niesamowita Miłość. Kiedy ojciec kreślił mi na czole znak krzyża, wiedziałam, że to sam Bóg mnie błogosławi, czułam niesamowitą moc płynącą z tego. W ten marcowy wieczór wracałam do mieszkania jako nowy człowiek.
Od tego czasu minęło prawie 10 miesięcy. Moje życie wygląda teraz zupełnie inaczej. Jezus już nie jest odległym tyranem, ale przyjacielem. Wystarczyło, żebym bardzo nieśmiało poprosiła Go o pomoc, zawołała tak cicho, że nikt inny nie mógłby tego usłyszeć – On usłyszał, On zobaczył, że delikatnie wyciągam rękę z kieszeni ku górze i złapał ją, by mnie przyciągnąć do siebie. W końcu czekał na to prawie dwadzieścia lat…
Basia