Nagle wszystko zaczęło się burzyć. Nigdy nie byłam do końca zadowolona z siebie samej, ze swojego życia, ale od listopada ze zdwojona siłą poczułam, że w moim życiu coś nie gra. Rozpoczęły się intensywne poszukiwania ścieżki mojego powołania. A droga by zrozumieć, jak doskonały jest Boży plan na moje życie była bardzo wyboista, pełna cierni i kałuż łez…
Zaczęły się pojawiać ogromne wątpliwości co do moich studiów – czy to co robię w ogóle ma sens? Czy to jest moja droga? Ten mętlik w głowie pogłębiała świadomość, że niektórych wyborów sprzed kilku lat już nie cofnę i w pewien sposób wiele dróg już jest dla mnie po prostu niedostępnych. Podobne pytanie rodziły się we mnie odnośnie trwania w Ruchu. Czułam, że jestem nie na swoim miejscu, jednak podjęte zobowiązania należy wypełnić do końca. Za tym szły ogromne wyrzuty robienia wielu rzeczy bez przekonania i zaangażowania.
Następnie posypały się relacje z moimi bliskimi. Zaczęłam się odcinać od ludzi, którzy jak uważałam mają swoje problemy i nie chcę ich obarczać jeszcze swoimi błahymi sprawami. Kumulowały się we mnie wszystkie wątpliwości, negatywne emocje z nikim nie dzielone, żale, a w końcu i pretensje o brak zainteresowania moją osobą… Koło powoli się zamykało.
Moje wyobrażenia o studenckim życiu, o mieszkaniu z osobami w moim wieku – które na pewno mnie zrozumieją, także było wielkim rozczarowaniem. Powroty do mieszkania, choć pełnego ludzi, to tak pustego… Każdy zajęty swoimi sprawami, zamknięty w swoim pokoju. Minimum rozmów, minimum wchodzenia sobie w drogę.
Potem doszło przemęczenie nadmiernymi obowiązkami, które nakładałam na siebie, aby po prostu coś robić i nie rozmyślać za dużo. Żyłam w biegu, wmawiałam sobie, że właśnie to jest właściwe- bo nie marnuję czasu, bo ciągle podążam do przodu.
W pewnym momencie miarka się przebrała. Wszystko runęło na mnie całym swoim ciężarem w jednej nieoczekiwanej chwili. Jedno drobne niepowodzenie, jeden szczegół nie po mojej myśli wyprowadził mnie z równowagi. Wszystkie kumulowane przez tyle miesięcy negatywne emocje, tłumione przez aktywizm teraz znalazły swoje ujście. Wylał się potok łez, którego nie mogłam opanować przez całą godzinną podróż do domu. Uświadomiłam sobie swoją bezsilność, słabość, nędzę…. Ogromne rozgoryczenie i użalanie się nad sobą. Z serca wyrywały się gorące modlitwy, aby Pan zadziałał.
Jak się okazało następnego dnia, potok płynął dalej… I tak przez kolejne 1,5 miesiąca. Każdy kolejny dzień to uświadamianie sobie kolejnych słabości, błędów… Mimo codziennych modlitewnych błagań o uleczenie – ten stan tylko się pogłębiał. Dochodziły do mnie coraz to nowe sygnały o mojej nędzy i bezradności. Po pewnym czasie zaczęłam się nawet obawiać, że wpadłam w jakiś stan depresyjny. Budziłam się rano i na samą myśl o kolejnym dniu do przeżycia zbierało mi się na płacz. Nigdy nie byłam osobą, która ujawnia swoje uczucia przy innych. Teraz nie potrafiłam zapanować nad sobą, wyrazy smutku i cierpienia często pojawiały się tam, gdzie bardzo ich nie chciałam. Unikałam więc kontaktu ze znajomymi, aby nie widzieli mnie w takim stanie. Działo się o wiele więcej, lecz nie jestem w stanie teraz wszystkiego opisać. Zmęczenie całą tą sytuacją jeszcze bardziej zacieśniało pętlę…
Modlitwa była obecna w mojej codzienności na każdym kroku. Uczyłam się polegać na Nim, bo sama nad sobą nie mogłam już zapanować. O dziwo nie byłam na Niego zła, nie miałam żalu o ten ciężar, który zawładnął przede wszystkim moją psychiką. Owszem, prosiłam by to ode mnie zabrał, nie raz krzyczałam, że mam dość, że nie dam rady… Widziałam w Nim jedyną nadzieję, ufałam jak nigdy wcześniej, że kiedyś wszystko wróci do normy… Że tylko On ma moc wszystko naprawić i poukładać. Doświadczając swojej bezradności coraz bardziej dostrzegałam Jego potęgę i w niej się zanurzałam. Teraz wiem, że to Jego łaska pozwoliła mi w taki sposób i z takim nastawieniem stanąć w obliczu tych trudnych chwil. Niesamowita łaska wiary i ufności! Chwała Mu za to, że nie nakłada na nas krzyża, którego nie zdołamy udźwignąć, a ponadto temu krzyżowi towarzyszą strumienie łaski, dzięki którym doniesiemy ten krzyż na samą Golgotę! Jest to pierwsza prawda, której tak bardzo osobiście doświadczyłam.
U szczytu mojej wytrzymałości psychicznej Pan mnie pocieszył i umocnił. Gdy już zbyt dotkliwie odczuwałam, że nie daję sobie rady z całą tą sytuacją, przełamałam się i podzieliłam w kilku zdaniach z osobami ze wspólnoty moim bólem. Klika osób obiecało modlitwę w mojej intencji. Jakże uderzyła mnie moc modlitewnego wsparcia wspólnoty, gdy kilka godzin później po powrocie ze spotkania, podczas wieczornego rozważania Słowa Bożego przeniknął mnie do głębi fragment z Księgi Malachiasza ( Mal 1,1-5 ):
„Umiłowałem was – mówi Jahwe – a wy powiadacie: << w czym przejawia się Twoja miłość?>> (…) Jeżeli Edom powie: <<jesteśmy wprawdzie zniszczeni, ale odbudujemy znowu ruiny>>, to Jahwe Zastępów mówi: <<Niech budują, ja będę burzył>>”.
Wtedy wszystko stało się takie jasne i oczywiste… To co ostatnio przeżywałam było przejawem miłości Jahwe!!! To On burzył wszystko, co ja tak usilnie próbowałam budować po swojemu. Burzył moje plany, wyobrażenia o dorosłym samodzielnym życiu. Burzył w moich relacjach z ludźmi to, co pełne egoizmu. Burzył poleganie na sobie, poczucie samowystarczalności. Burzył bo mnie kocha i nie chce, abym dalej błądziła po wyznaczonych przeze mnie ścieżkach. Burzył i oczyszczał łzami rozlewanymi nad moją beznadziejnością. Ten obraz tak silnie do mnie przemówił, tak niesłychanie zadziwił! Wszystko nabrało sensu i ból przerodził się w dziękczynienie za Jego niesamowity plan przemiany.
Oczywiście z dnia na dzień mój stan psychiczny się nie polepszył. Otworzyć się na nowo na świat, od którego uciekałam przez tyle miesięcy nie było łatwo. Zdawałam sobie sprawę, że to potrwa… Teraz jednak miałam już świadomość, że ta ścieżka pełna gruzów i ruin, o które wciąż się potykam i które mnie zasypują, jest na ten czas najlepszą dla mnie drogą – bo wytyczoną przez samego Boga. Zrozumiałam, że muszę nią przejść, oczyścić się, aby odkryć moje powołanie, którego tak usilnie szukałam na własną rękę – i przy tym tak się pogubiłam.
Nadal tą ścieżką kroczę, i nadal nie jest łatwo i przyjemnie. Ale świadomość obecności kochającego Taty przy mnie w każdej trudnej sytuacji pomaga iść dalej i dalej… Otwartość na Jego łaskę i zdanie się na Jego wolę owocuje w kolejne małe cuda.
Na początku stycznia podczas porządków w pokoju natknęłam się na książeczkę „Nowenna do Najświętszego Serca Pana Jezusa”. Bardzo poruszyły mnie słowa obietnicy danej przez Pana dla tych, którzy tą nowennę odmówią, m.in. „1. Dam im łaski potrzebne w ich stanie. 2. Ustalę pokój w ich rodzinach. 3. Będę ich pocieszał w utrapieniu. 4. Będę ich pewna ucieczką w życiu (…) 5. Będę im błogosławił w ich przedsięwzięciach. ”. Poczułam, ze to coś, czego bardzo potrzebuję. Zaczęłam jeszcze tego samego dnia. A Jezus natychmiast zaczął wypełniać obietnice. Doprowadził do spotkania z osobą, z którą już od dawna chciałam porozmawiać, ale nie miałam odwagi się narzucać ze swoimi sprawami. Powoli uspokajał moje wzburzone serce przez rozmowy z ludźmi, czas spędzony z rodziną, uczestnictwo w Eucharystii, podrzucane „przypadkowo” przez znajomych książki do przeczytania… Ostatniego, 9 dnia nowenny dostrzegłam jak intensywny to był czas, ile dobrego się wydarzyło. Doświadczyłam niesamowitej radości i wybuchu szczerego uwielbienia wieńczącego odmawianie nowenny. A po kolejnych kilku dniach uświadomiłam sobie, że nieuzasadnione napady płaczu, problemy z rannym wstawaniem, niechęć przed spotkaniami z ludźmi ustąpiły!
Kolejny ewidentny znak Bożej miłości i Jego doskonałego planu. Ojciec burzy i sprowadza na właściwe ścieżki, Syn leczy ludzką ułomność udzielając łask płynących z Jego Miłosiernego Serca…
Alleluja !!!
Magda